Trudno oprzeć się wrażeniu, że PGE Turów musi dużo grać, aby wygrywać. Dowodem na to jest fakt, iż najsłabsze jak do tej pory zawody w półfinale Tauron Basket Ligi rozegrał w pierwszym meczu serii po dłuższej przerwie. Trzecie spotkanie było już koncertem, gdzie dyrygentem był Miodrag Rajković a muzykami jego gracze. Wynik 54:74 dla zgorzelczan jest jego ukoronowaniem a przecież zwycięstwo mogło być znacznie wyższe.
Mecz rozpoczął się od mocnego uderzenia gospodarzy. Po czterech minutach gry było 10:3 z widokami na jeszcze większą różnicę na ich korzyść. Tymczasem Mardy Collins przymierzył i trafił z dystansu, wskutek czego przewaga stała się już tylko symboliczna. Najwyższe, bo ośmiopunktowe prowadzenie Czarni osiągnęli na dwie i pół minuty przed końcem tej ćwiartki. Po rzutach wolnych Borowskiego stan rywalizacji wynosił 18:10 lecz to było wszystko, na co było ich stać. Pozostały czas skutecznie zagospodarowali przyjezdni i dorzucili osiem oczek (Taylor +3, Czyż wsad za 2, Kulig +3 z rzutów wolnych). W tej sytuacji po 10 minutach był remis 18:18.
Prawdziwego upokorzenia miejscowi doznali w drugiej kwarcie. Seria 0:20 zwyczajnie wbiła gospodarzy w parkiet. Ponadto niezwykle skuteczna, szczelna obrona Turowa spowodowała, że Czarni przez 10 minut zdobyli jedynie 4 oczka! W tym samym czasie czarnozieloni złowili 22 punkty a liderem stał się Michał Chyliński (+8 w tym czasie). Zgorzelczanie byli dość skuteczni także w ataku. Punktował każdy gracz, który pojawiał się na parkiecie. Przy zejściu na przerwę było 22:40, co stanowiło dobrą zaliczkę na resztę meczu, choć końcowego wyniku przecież jeszcze nie przesądzało.
Po wznowieniu meczu jednak niewiele zmieniło się w obrazie gry. Turów zdecydowanie nadawał ton zawodom, po prostu grał swoje. Czarni sfrustrowani swoją niemocą w poprzedniej odsłonie nie potrafili się psychicznie odbudować w ciągu 15 minut. Nie można jednak powiedzieć, że całkowicie się poddali. Zdołali dorzucić w tej ćwiartce 11 oczek, ale goście zdobyli ich dziewiętnaście. Po pół godzinie zawodów było więc 33:59 (!) i nikt nie miał wątpliwości, jak się ta rywalizacja zakończy.
No i faktycznie ostatnia odsłona potoczyła się już w dość leniwym rytmie. Zgorzelczanie szanowali piłkę, nie śpieszyli się z kończeniem akcji. Osłabła także nieco ich obrona, co było zrozumiałe. Mając wygrany mecz przecież nie było sensu narażać się na bezsensowne kontuzje. Nic dziwnego, że Czarni wygrali tę odsłonę 21:15, ale zdobycie przez nich tylko 54 punktów na własnym parkiecie to dowód, że z obecnym rywalem naprawdę trudno będzie wygrać tę serię.
Najskuteczniejszym graczem meczu był Tony Taylor. Amerykanin zagrał całkiem dobre spotkanie, lecz kroku dotrzymywali mu Damian Kulig (double-double: 11 punktów i 12 zbiórek) oraz wracający do formy Michał Chyliński. W zespole rywali kompletnie zawiódł Jarel Blassingame. Jego zerowy dorobek punktowy i osiem strat to jednak problem Czarnych Panter. Niedyspozycja chimerycznego, zazwyczaj aroganckiego rozgrywającego słupszczan, nikogo w Zgorzelcu chyba nie martwi. Jeżeli PGE Turów utrzyma dotychczasową dyspozycję to jest nadzieja, że zespół znad Nysy Łużyckiej już w czwartek awansuje do finału.
Janusz Grzeszczuk
Fot.: GRE
Energa Czarni Słupsk - PGE Turów Zgorzelec 54:74 (18:18, 4:22, 11:19, 21:15)
Energa Czarni: Shiloh 10, Nowakowski 10, Pasalić 9, Eziukwu 8, Cesnauskis 5, Mokros 5, Borowski 4, Seweryn 3, Blassingame 0.
PGE Turów: Taylor 15, Chyliński 12, Kulig 11, Dylewicz 10, Czyż 8, Collins 6, Moldoveanu 5, Jaramaz 3, Natiażko 2, Wright 2, Gospodarek 0.